Smok z płaskorzeźby w pagodzie Quan Am w Sajgonie

Sajgon

(2009)

Na bilecie lotniczym napis Ho Chi Minh City. Na mapie też.

W rzeczywistości zaś Sajgon, Sajgon i jeszcze raz Sajgon. Zresztą do dzisiaj główna dzielnica tego miasta nazywa się oficjalnie Sai Gon. I rzeka, nad którą miasto leży, też tak się nazywa.

Istnieje w języku polskim pełne ekspresji wyrażenie "ale sajgon!". Nie wiem, jak dokładnie powstało. Pewnie jest jakoś związane z batami, jakie Amerykanie dostali w Wietnamie, a może wręcz z bałaganem podczas ewakuacji ambasady amerykańskiej z Sajgonu w 1975 roku. Nieważne. Na pewno pasuje do tego miasta!

Motocykle

Miasto jest pełne motocykli. Na motocyklach jeżdżą prawie wszyscy. Samochodów w Sajgonie prawie nie ma. To znaczy są, ale jest ich bardzo mało, przynajmniej w porównaniu z motocyklami. A tych jest po prostu zatrzęsienie. Jadąc taksówką, zdarzyło nam się czekać w centrum miasta na zielone światło, w środku kolumny składającej się z ponad stu motocykli.

W oczekiwaniu na zielone światło

Te motocykle to coś pomiędzy motocyklem, motorowerem i skuterem. W centrum miasta poruszają się z prędkością rzędu 20-30 kilometrów na godzinę, ogranicznikiem jest tu zatłoczenie ulic. Poza miastem można je rozpędzić do circa 60 kilometrów na godzinę. Takimi jeździliśmy tydzień wcześniej na wyspie Togo w Indonezji. Tam dużego ruchu nie było, ale jeździ się lewą stroną. W Sajgonie ruch jest prawostronny, wiec niby powinno być dużo łatwiej, ale...

W czasie trzech dni podróżowania po mieście nie widzieliśmy ani jednego przypadku, żeby jakiś motocyklista się zderzył z innym, potrącił pieszego lub chociaż się przewrócił.

Rowery też się czasem zdarzają

Rowery się na ulicy zdarzają, ale są rzadkością. Motocyklami podróżują wszyscy, od dziewcząt, jadących do szkoły, po babcie z zakupami. Ilość towarów i liczbę osób, jaką można załadować na taki motocykl, trudno określić. Fantazja ludzka jest tu nieograniczona. Ale - co zadziwiające - wszyscy jeżdżą w kaskach. Sporo osób jeździ w maseczkach chirurgicznych, zakrywających usta i nos. Czyżby maski te miały chronić przed dymem spalin lub pyłem spod kół? Może są czymś nasączone? Na te pytania nie znam odpowiedzi.

Algorytm przechodzenia przez ulicę

Przejście przez ulicę przypomina wspinaczkę.

Kierowca tego pojazdu napędza go, poruszając drążek kierownicy do przodu i do tyłu; pod spodem ma także akumulator i silnik elektryczny. Jest to zapewne wózek inwalidzki

Czasem jest łatwo, czasem jest trudno. A czasem stoisz, patrzysz na drogę i zastanawiasz się, puści czy nie? Czy będzie bardzo bolało, czy tym razem jeszcze się uda? Przeżyjesz, czy nie? Zastanawiasz się, czy czekać jeszcze chwilę, czy już ruszyć?

W końcu robisz pierwszy mały krok. Cały czas patrzysz na nadjeżdżające motocykle. Poruszasz się powoli Starasz się nie zatrzymywać. Nigdy gwałtownie nie przyspieszasz, bo wiesz, że wtedy na pewno będzie bolało. Co najmniej bolało! Patrzysz na ławę motocykli, które usiłują cię sprawnie ominąć, i krok po kroku posuwasz się ku drugiej stronie. Jeśli ruch jest w obu kierunkach, nie możesz jednak przegapić momentu, w którym dotrzesz w okolice środka ulicy. Wtedy musisz obrócić się w drugą stronę i przez chwilę pilnować obu swoich boków. Potem jest łatwiej. Znowu wystarczy pilnować tylko jednej strony. I jest coraz bliżej. Ale przyspieszyć nadal ci nie wolno. Skok na krawężnik może skończyć się błyskawiczną dyskwalifikacją. Nie tylko błyskawiczną, ale i bolesną, bo tutaj dyskwalifikacja boli. Po prostu boli.

Parking koło parku

Stojąc z boku i czekając na ten właściwy moment, czasami widzisz tubylca, który też czeka i też chwilę, czasem dłuższą, zbiera się w środku, nim ruszy... Wtedy możesz skorzystać z okazji i ustawić się na jego zawietrznej. I tyralierą, mości panowie... i panie. Jest łatwiej. To fakt. Ale tylko na początku! Kłopot zaczyna się, gdy dojdziesz do środka ulicy. Bo teraz to ty nagle jesteś na nawietrznej, na pierwszej linii natarcia. Jeśli się teraz zatrzymasz, tubylec pewnie pójdzie dalej. I zrobi to nie oglądając się na ciebie. A ty - jeśli nie masz zeza skrajnie rozbieżnego - nie będziesz w stanie jednocześnie obserwować nadjeżdżających motocykli i tego, co on robi. Pozostaje więc ci dalsze przechodzenie na własny rachunek lub wariant z przeplotką. Na czym ten wariant polega? W pobliżu środka ulicy zostajesz o krok za tubylcem i robisz kilka następnych kroków na skos, tuż za jego plecami, żeby jak najszybciej znaleźć się po jego drugiej, teraz właściwej stronie. Czasem się udaje!

Centrum

Po prawej monumentalny i wypieszczony hotel Sheraton Sajgon (tu niewidoczny), po lewej miasto takie, jakie jest naprawdę

Trzeci świat, ale inaczej. W centrum Sajgonu, w dzielnicy turystycznej, mnóstwo hoteli najróżniejszego autoramentu. Mają jedną cechę wspólną. Nie ma żadnego związku miedzy jakością i wyglądem hotelu, a jego otoczeniem. Przykładem może być Sheraton Sajgon. Zajmuje cały blok ulic. Jest gigantyczny. Chodnik wzdłuż frontu wykonany jest z płyt kamiennych i jest w tym samym stylu, co cały hotel. Po drugiej stronie dość wąskiej ulicy, naprzeciwko sheratonowego chodnika z płyt niemal marmurowych, za chodnik robi warstwa ubitej ziemi, miejscami przemieszanej ze żwirem. Wygląda na jakiś remont nawierzchni, który trwa już tak długo, że wszyscy zaakceptowali ten stan przejściowy jako normalny i zapomnieli, że w ogóle jest tu jakiś remont. Chaos zaparkowanych motocykli, stragany, jakieś małe i obskurne sklepiki-warsztaty.

Chodniki w stanie wiecznego remontu, jako charakterystyczna cecha tego miasta

Te rozkopane chodniki to zdaje się jeden z nieodłącznych elementów systemu socjalistyczno-komunistycznego. W polskich miastach jeszcze dwadzieścia lat temu też mieliśmy podobne chodniki.

Francuski dom z okresu kolonialnego. Przed nim słup z ogromną liczbą kabli (bardzo charakterystyczny element tego świata)

Na głównych ulicach w tym turystycznym centrum miasta są -- zdarza się, że nawet tuż obok siebie -- sklepy zachodnich firm, ewidentnie obsługujących wyłącznie turystów i może też jakąś lokalną śmietankę, bez znaczenia dla zwykłych zjadaczy ryżu -- i owe obskurne sklepiki-warsztaty.

Bardzo mało jest sklepów z jedzeniem, nie widać żadnej sieci typu 7/11, tak popularnej w Bangkoku i Hongkongu. W tym centrum nie widzimy żadnych centrów handlowych ani supermarketów. Oczywiście jest ogromny "market centralny", z mnóstwem malutkich stoisk, ale on jest w dużej części nastawiony na obsługę turystów. W kraju, który w nazwie ma słowa "socjalistyczna republika", ten brak centrów handlowych bardzo nie dziwi. Władza nad zaopatrywaniem ludności w jedzenie, planowanie braków i niedostatków, to jedna z podstawowych cech tego systemu. Jednak rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana -- w chińskiej dzielnicy znajdujemy w końcu coś, co wygląda na nowoczesne centrum handlowe. Ale omijamy je szerokim łukiem i idziemy odkrywać ulicę motocyklową.

Sklepy cynamonowe, ulica motocyklowa

Sklep cynamonowy

Pojechaliśmy taksówką do chińskiej dzielnicy. Do Cholon. I cud się stał. Turyści nagle zniknęli. Ulice tak samo obskurne, z popsutymi i dziurawymi chodnikami. Sklepiki i warsztaty małe, bez witryn, wylewające się na chodnik ze swoimi towarami lub produkcją. A jednak jest inaczej. Tutaj nikogo nie interesujemy. Chodzimy, oglądamy. Nikt nas nie zaczepia. Nikt niczego nie próbuje nam sprzedać. Tutaj nie jesteśmy targetem. Te towary nie są dla nas.

Sklep i warsztat z łańcuchami oraz hakami w chińskiej dzielnicy

Oglądamy sklep z przyprawami. Wielkie wory pełne cholera wie czego stoją rozchylone na chodniku. Sprzedawca, widząc, że zatrzymaliśmy się i rozmawiamy patrząc na jego towary, nachyla się i z wnętrza jednego wora wyjmuje garść rurek. Częstuje nas. Są ciemnobrązowe, o średnicy centymetra i długości od kilku do kilkunastu centymetrów. Pokazuje, żeby ugryź. Smakujemy. To cynamon w stanie czystym. Kora? Trzeba tylko zetrzeć na tarce i może będzie sypać do cappuccino lub do grzanego piwa z żółtkiem.

Wejście do buddyjskiej pagody Quan Am, w chińskiej dzielnicy Cholon w Sajgonie

Przechodzimy przez targ owoców i warzyw, gdzie obserwujemy ewidentny "traffic jam" przy wjeździe do wąskiej alejki. Korek motocyklowy. Kilka osób stoi w kolejce, starając się przejechać przez wyraźne zwężenie.

Łeb chińskiego smoka z płaskorzeźby w pagodzie Quan Am

Trafiamy na ulicę motocyklową. To całe zagłębie. Po obu stronach stragany. W niektórych miejscach przejście jest szerokie tylko na jedną osobę. Lub na jeden motocykl. A na straganach części. Lampy, amortyzatory, błotniki, bagażniki, sprzęgła, tłoki, korbowody i co tylko jeszcze można sobie wyobrazić. Sporo w kolorowych, firmowych opakowaniach, w pudełkach z przezroczystego plastiku.

Łeb innego chińskiego smoka z płaskorzeźby w pagodzie Tien Hau w chińskiej dzielnicy Cholon

Ulica ciągnie przez kilometr. I cały czas takie same stragany. Tylko asortyment się zmienia. Gdzieniegdzie widać motocykle w trakcie szybkiej naprawy. Trochę to przypomina warszawską giełdę komputerową. Ale ona działa tylko w soboty i niedziele, i tylko do popołudnia. Tutaj wszystko jest znacznie bardziej na serio, do wieczora i cały tydzień na okrągło.

Na ulicy motocyklowej, gdy zobaczyłem te wszystkie japońskie i południowokoreańskie części, jak błyszczą, wisząc girlandami w swoich oryginalnych pudełkach, pojąłem, że to miasto od dawna żyje własnym życiem i że jakoś zupełnie nieźle radzi sobie z przymiotnikiem "socjalistyczna" w nazwie republiki.

Dodatki

Lokalizacja na mapie

Ulica Motocyklowa w Cholon (chińskiej dzielnicy Sajgonu)

Pagoda Quan Am

Opisy

Ho Chi Minh City (wikipedia, en)

Ho Chi Minh (miasto) (wikipedia, pl)

Wskazówki podróżne

Lotnisko w Sajgonie. Na lotnisku, już po odebraniu bagażu i po kontroli celnej, tuż przed wyjściem do hali, gdzie czekają witający, przechodzi się przez niewielki hol z kilkoma stoiskami. Można tam wymienić pieniądze oraz zamówić i opłacić podróż taksówką do hoteli w centrum miasta. W stoiskach tych można też kupić lokalne, prepaidowe karty telefoniczne. Obok stoją też bankomaty.

Przejazd taksówką, a właściwie nieoznakowanym dość luksusowym samochodem, z lotniska do centrum miasta, opłacony na tym stoisku, kosztuje USD 13, płatne w dolarach amerykańskich lub lokalnych dongach. Wracając na lotnisko trzy dni później zwykłą miejską taksówką, zapłaciliśmy za podobny kurs 100-120 tysięcy dongów, czyli 15-18 złotych, z napiwkiem może 20, czyli połowę tego, co w pierwszą stronę.

2010-05-17 ● 2009-12-15 ● 2009-12-13